poniedziałek, 23 lipca 2012

5.

Coraz poważniej myślę o wizycie u psychiatry. Nie wiem tylko, czemu, skoro nigdy mi to nie pomogło. Cały czas łudzę się, że można mi pomóc farmakologicznie (tym razem nie mam tu na myśli opiatów).  Ale co leki mogłyby zmienić? Znowu stałabym się na nic niewrażliwym głazem, robotem wykonującym codzienne czynności. W sumie nie wiem, co wolę: być niewzruszona czy wręcz przeciwnie. Z deszczu pod rynnę... 

Chciałabym żyć normalnie.

czwartek, 19 lipca 2012

4. Namiastka szczęścia.

W niedzielę byłam na koncercie Katatonii. Poznałam, czym jest szczęście. Zobaczyłam człowieka, który ma ze mną tyle wspólnego, ile nikt inny - Jonasa Renkse. Teksty, które pisze są dla mnie czymś więcej niż tylko tekstami, to wszystko, co czuję. Zobaczę ich po raz drugi w listopadzie, za dokładnie pięć miesięcy. Bilet na koncert to jakby bilet do szczęścia. Więc znów kupię dwugodzinne szczęście, jedyne, jakie mogę mieć.

Fizycznie jest już ze mną wszystko w porządku, odkąd rzuciłam wenlafaksynę. Jednak psychicznie totalnie się rozjebałam. Zapomniałam, jak to jest czuć i teraz muszę nauczyć się żyć od nowa, nie wiem, czy mi się to uda, pewnie znowu wyląduję na lekach. Coraz częściej myślę o wizycie u psychiatry, tym razem innego. Nie wiem, czy uda mi się funkcjonować bez znieczulaczy. Za bardzo czuję, za bardzo pragnę, za bardzo tęsknię. Jednak nie wiem, za czym. Chyba za nieczuciem. 

Nie wiem, czy chcę żyć. Nie wiem, czy chcę czegokolwiek oprócz kolejnego koncertu. Także z pewnością nie zabiję się do siedemnastego listopada, a potem... chyba nic mnie nie będzie tu trzymać. Znowu.

Całe dnie spędzam na gapieniu się w monitor i słuchaniu muzyki, chyba już nie umiem robić niczego innego. Chcę, żeby te wakacje już się skończyły. Marzę o tym, żeby zapaść w śpiączkę i obudzić się w listopadzie. Zobaczyć Katatonię, porozmawiać z Jonasem, po czym umrzeć. Tak, tego chcę.

Jutro chyba kupię kodeinę, może mi się odechce śmierci, będąc pod jej wpływem.

środa, 11 lipca 2012

3. Bezsenność, vol. 6.

Kolejna nieprzespana noc, chyba już szósta z kolei. Chyba przestawiłam sobie noc z dniem i, co najgorsze, wcale mi to nie przeszkadza. Gapię się na księżyc i rozkoszuję się ciszą. Czasami płaczę. Po tym, jak rzuciłam wenlafaksynę, od nowa nauczyłam się przeżywać emocje, szkoda tylko, że w ekstremalnej formie. Płakałam pierwszy raz od wielu miesięcy. Ostatnio zdarzyło mi się to, gdy T. zupełnie przestała jeść.

Jestem lesbijką zakochaną w anorektyczce. Tak mi się przynajmniej wydaje, nie wiem, czy potrafię nazywać uczucia. T. podobała mi się, odkąd zobaczyłam ją po raz pierwszy. Jednak wtedy kochałam inną, również nieszczęśliwą miłością. Jednak z tamtą nie miałam praktycznie żadnego kontaktu, więc uczucie zaczęło stygnąć. Po półtora roku izolacji od niej, T. po raz pierwszy szczerze ze mną porozmawiała. Widać było, że sobie nie radzi z własną chorobą, a na dodatek wspomniała, że ma za sobą przejścia z narkotykami. 

Było to akurat w trakcie mojej fascynacji tramadolem, ale nie bąknęłam ani słowa o tym, że przez to przechodzę. O moich zaburzeniach odżywiania też nic nie powiedziałam, ale chyba nie musiałam, parę tygodni później wspomniała, że wie o tym, że się głodzę i tnę. Nie jest to do końca prawdą, gdyż anoreksji nie mam, a kaleczę się tylko w sytuacjach kryzysowych: albo kiedy chcę coś poczuć, albo, gdy chcę się wykrwawić. Na dodatek skrupulatnie ukrywam moje blizny, niemożliwe, żeby T. zobaczyła je bezpośrednio, musiała się jedynie domyślać.

Natomiast jeśli chodzi o moje zaburzenia odżywiania... to skomplikowane. Albo nie jem nic, albo wpierdalam jak szalona. Jednak po wyznaniu T., robiłam wszystko, żeby nie jeść - żeby mieć z nią więcej wspólnego. Nie chciałam zwrócić na siebie uwagi, tylko poczuć się podobnie do niej, żyć podobnie do niej. Odechciało mi się tego, gdy z dnia na dzień widziałam, jak T. znika. Kiedy zobaczyłam zarys jej kręgosłupa prześwitujący przez sweter, naprawdę się przeraziłam.

Teraz próbuję żreć normalnie, ale i tak mam napady obżarstwa. Co prawda moje BMI nie przekroczyło 20 od jakiegoś czasu, wiem, że czułabym się lepiej, jeśli schudłabym jakieś 5-8 kg.

wtorek, 10 lipca 2012

2. Antydepresanty.

Od lat łażę po lekarzach. Zarówno tych "zwykłych", jak i tych "dla wariatów". Zaczęło się w podstawówce, dostałam pierwsze leki, chcieli mnie zmusić do pierwszej terapii. Nigdy nie powiedziałam, co naprawdę czuję, ale najłatwiej jest przecież wypisać receptę i mieć pacjenta w dupie. Na początku brałam sertralinę, która w ogóle nie zmieniła tego, jak się czułam. Powiedziałam o tym psychiatrze, w zamian za szczerość wyszłam z gabinetu ze skierowaniem na oddział. Jakoś się z tego wykręciłam i zmieniłam lekarza.

Tym razem trafiłam do kobiety, która wydawała się być kompetentna. Rozmawiała ze mną, a nie tylko wypytywała się o wszystko po kolei. Zaleciła mi terapię i zapisała fluwoksaminę. Okazało się, że pomimo brania leków mój stan się nie zmienia, ostatecznie dostałam wenlafaksynę. 

Na terapię chodziłam, jednak trudno mi było otworzyć się przed kimś twarzą w twarz. Gadałam o rzeczach mało dla mnie ważnych - nic mi to nie dawało, ale przynajmniej stosowałam zalecenia lekarza. Wenlafaksynę brałam w sporych dawkach - 225mg. Pomagała, ale miałam chyba wszystkie skutki uboczne, od zaburzeń rytmu serca po pogorszenie wzroku. Efectin znieczulił mnie do tego stopnia, że nie potrafiłam odróżnić własnych uczuć, wszystko było mi obojętne. Ale cel osiągnięty - brak myśli samobójczych, zero dołowania się. Żeby coś poczuć, ćpałam. Najbardziej przypadł mi do gustu znaleziony w domowej apteczce tramadol, niestety szybko się skończył, więc zastępowałam go kodeiną. Jednak przestałam brać po kilku miesiącach. Zdecydowałam też, że rzucę wenlafaksynę. I tu zaczęły się problemy...

Niedługo minie tydzień, odkąd nie biorę leków. Tzn, Efectinu, bo na sen czasami wrzucę mianserynę albo trazodon. Dziś jest już lepiej, ale jeszcze wczoraj miałam brain zapy, podwyższoną temperaturę, trzęsłam się jak pojebana. Wróciły też uczucia, chyba ze zdwojoną siłą. Jest tak, jak przed braniem wenlafaksyny, boję się wychodzić z domu, myślę o przeszłości. A pożądanie, które żywiłam do pewnej istoty, chyba zamienia się w miłość, czego boję się jak jasna cholera.

1.

To nie jest mój pierwszy blog. Drugi też nie. Ani trzeci. Przestałam liczyć, zawsze, gdy coś diametralnie zmienia się w moim życiu, zmieniam adres i odcinam się tym samym od przeszłości. To znaczy, próbuję się odciąć, a to, co z tego wychodzi, to inna sprawa.

Adres bloga to tytuł albumu oraz utworu zespołu Doom:VS. Płyta ta jest dla mnie bardzo ważna, zarówno jeśli chodzi o wspomnienia, jak i teksty. "Discouraged one" odnosi się z kolei do albumu mojego ulubionego zespołu, Katatonii, "Discouraged Ones". Ponadto podoba mi się samo znaczenie tych słów, idealnie odnoszą się do mojej osobowości (o ile ją mam) - nigdy nie mam na nic ochoty, nie mam życia towarzyskiego; właściwie w ogóle nie mam życia.

Mam 17 lat, więc jestem niedojrzałym gównem i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Jednakże mam potrzebę pisania, chcę wyrzucić z siebie cały syf. Nie wiem, czy będzie to ktoś czytał, najwyżej będę pisać sama dla siebie.