środa, 29 maja 2013

19.

Siedzę w Bremen na dworcu i czekam na C. Denerwuję się jak cholera, mam przy sobie całkiem spory arsenał w postaci kody, tramadolu i zolpidemu. C. powinien się zjawić za 20 minut, rzucimy się na siebie i pewnie będziemy tak stać przez pół godziny. 

Dziwnie się czuję, mam wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Mimo wszystko, wiem, że to nieprawda. Czuję się po prostu niepewnie, czekając już od dwóch godzin. Wiem, że przyjedzie, wiem, gdzie jest. Ale denerwuję się jak nigdy, siedzę na dworcu w obcym kraju, mam słowotok i nie wiem, co ze sobą robić. Mam nadzieję, że jego pociąg się nie spóźni, bo tego bym już nie wytrzymała. Jechałam przez 15 godzin, już tak niewiele mnie od niego dzieli... Chyba oszalałam, przyjeżdżając do niego na miesiąc, zobaczymy, jak to wszystko się potoczy. Zależy mi na nim i jestem skłonna jeździć w tę i z powrotem parę razy do roku, ale mam nadzieję, że C. jednak zdecyduje się przeprowadzić do Polski. Powiedział, że mógłby tu żyć, że moje miasto podoba mu się i byłby skłonny nawet nauczyć się polskiego. 

Dziś wieczorem pewnie zaćpamy, nie mogę się doczekać, by poczuć opioidowe ciepło i jego obecność jednocześnie. Wygląda na to, że naprawdę się zakochałam. Nie mam bladego pojęcia, jak to się stało, okoliczności były tak niesprzyjające, a jednak. Obydwoje wpadliśmy po uszy i, pomimo wszelkich przeciwności, pragniemy być ze sobą. Nie obchodzi nas nic, tylko to, jak się spotykać częściej i co zrobić, by spędzać ze sobą więcej czasu. To czasami wymyka się spod kontroli, staje się obsesją, chorobą, na którą nie ma lekarstwa. Najprawdopodobniej nawzajem będziemy doprowadzać się do ruiny.

Już niedługo. Tylko kilka minut dzieli mnie od spotkania z C. Każda minuta dłuży się w nieskończoność, mam dosyć siedzenia i czekania, to najgorsze, co mogę teraz robić, bo staję się coraz bardziej nerwowa.

poniedziałek, 27 maja 2013

18.

Stało się. Po siedmiu miesiącach wpieprzyłam tramadol. Było cudownie, prawie że perfekcyjnie. Rozmawiałam z C. i przeżywałam euforyczną błogość, coś, na co tak długo czekałam. Tym razem jednak było o wiele lepiej, ze względu na to, że mam kogoś, kto bezwarunkowo mnie kocha. I tego jestem pewna, szczególnie po tym, jak mi powiedział, że jest skłonny wyrzec się seksu do końca życia, bo nie mógłby mnie zdradzić. Mimo że powiedziałam mu wcześniej, że nie zraniłoby mnie to, gdyż nie postrzegam naszej relacji jako cokolwiek seksualnego. Wygląda na to, że po raz pierwszy w życiu doświadczam miłości. 

Przedwczoraj, będąc na tramadolu i słuchając jego głosu, przeżyłam cudowne chwile. Coś, czego nie umiem opisać słowami. Czułam się zupełnie komfortowo z samą sobą, do tego C. był przy mnie cały czas.

Nie wiem, jak to się stało, że pokochałam mężczyznę. Najprawdopodobniej dlatego, że przysiągł mi, że nie ma w tym nic seksualnego, bo nie byłabym w stanie kochać się z facetem.

niedziela, 19 maja 2013

17.

Jest szansa, że skołuję tramadol i będę ćpać z C. Za tydzień jadę do niego i spędzimy razem miesiąc, doprowadzając się nawzajem do ruiny. W sumie widujemy się dość często, był tu tydzień temu na trzy dni, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by spędzić ze sobą większość moich 4-miesięcznych wakacji. Będziemy pewnie pić, ćpać i krwawić, patrząc sobie głęboko w oczy. Wiem, że to chore, ale obydwoje to uwielbiamy, więc nie widzę przeszkód.

Trochę tylko się boję, że jak dorwę tramadol, to znowu stracę nad sobą kontrolę i zacznę ćpać kodę co dwa dni. Całe szczęście (lub pech, zależy, jak na to patrzeć), w Niemczech koda nie jest ogólnodostępna. Ale przynajmniej można legalnie chlać na ulicach, lepsze to niż nic, będę pewnie zajebana parę razy w tygodniu.

Mimo wszystko, nie mogę przestać myśleć o tym pieprzonym tramadolu, od niego wszystko się zaczęło.

niedziela, 28 kwietnia 2013

16.

Właściwie nie wiem, czemu przestałam pisać. Może wiele się nie wydarzyło, ale byłoby o czym pisać. Wszystkie moje tripy po zolpidemie, kumulujące się uczucia i moje przemyślenia poszły w niepamięć. A szkoda. Żałuję, że nie opisałam niektórych spraw, tak bardzo dla mnie wtedy ważnych. 

Dziś złapał mnie niewiarygodny dół, oszukałam C., że wszystko jest w porządku. On jednak wyczuł, że jest totalnie chujowo i teraz się obwinia, że wsiąknął w grę komputerową na kilka godzin. Nie wiem, czy dobrze, że się z nim związałam (bo tak się niezaprzeczalnie stało). Nigdy nie chciałam być w związku, a tym bardziej w związku z facetem, bo wiem, że nie jestem w stanie uprawiać seksu z mężczyzną. Psychicznie płeć mi nie przeszkadza, bo nie uznaję ról płciowych. Nigdy nie chciałam doprowadzić do tego, że ktoś mnie pokocha, że będzie mnie pragnął taką, jaką jestem. Nie nadaję się do bliższych relacji międzyludzkich, nie umiem zaangażować się wtedy, kiedy widzę, że drugiej stronie zależy. Zawsze wtedy uciekam.

A teraz zostałam. Minęły prawie trzy miesiące, a ja wciąż jestem. Czasami się męczę, chcę odejść, przede wszystkim wtedy, kiedy widzę, że C. mnie kocha. Wtedy, kiedy pije hektolitry kawy, żeby nie zasnąć, gdy mam bezsenną noc, wtedy, kiedy przejmuje się moimi problemami bardziej, niż ja sama. Nie wiem, jak mogłam do tego doprowadzić. Jestem chora, niestabilna, niezdolna do bycia z drugim człowiekiem. Nie chcę ranić C. Nie chcę tego bardziej, niż czegokolwiek. Mówiłam mu o tym niejednokrotnie, ale on zdecydował się zaryzykować, powiedział, że sprawy się po prostu rozwinęły w ten sposób i że nigdy nie czuł czegoś takiego do nikogo. Nie obchodzi go dystans, byłby gotowy zamieszkać w Polsce dla mnie. Boję się takich deklaracji. Obydwoje jesteśmy pojebani, tylko, że on w inny sposób. C. czuje dziesięć razy mocniej ode  mnie, jest przepełniony empatią i, jak sam to określił, Weltschmerzem. 

Zależy mi na nim i nie chcę go krzywdzić, ale jestem pewna, że do tego dojdzie. Nie umiem być z nim szczera, gdy jest mi źle, nie chcę, żeby to odczuwał tak, jak ja to czuję. Nigdy nie będę z nim w stu procentach, a on to zaakceptował, bo chce ze mną być, bez względu na konsekwencje. Kurwa, całe życie starałam się uniknąć związków, szczególnie tak silnych. Za każdym razem, kiedy zbliżałam się do dziewczyny, urywałam to po stosunku, bo unikałam zobowiązań; wiedziałam, że mogę to rozpieprzyć. A teraz jest na odwrót - obydwoje jesteśmy zaangażowani psychicznie, a fizycznie tylko w kwestii bólu. C. mnie ciął, drapał do krwi. To był nasz seks.

Kiedy nie jem, on też prawie nie je. A to zdarza się co jakiś czas, cały czas mam problemy z jedzeniem, całkiem spore. Są tygodnie, kiedy jem raz dziennie, kiedy jestem słaba i nie panuję nad sobą. Ale w pewnym sensie czerpię przyjemność z głodu i nie umiem z niego zrezygnować. To brzmi jak absurd, ale tak naprawdę jest. Lubię głód. Nie jem właśnie dlatego, a nie dlatego, że chcę schudnąć. Co prawda nie pogardzam widokiem wystających kości, ale nie robię tego właśnie po to. Lubię znęcać się nad sobą, czuć ból. Ból sprawia, że czuję, że żyję. Wiem, że nie powinno tak być, że to chore, ale nic na to nie poradzę. Lubię ból (także ten zadawany mi przez innych), lubię dragi, lubię muzykę. Niczego więcej nie potrzebuję, a na pewno nie miłości. Nie chcę, kurwa, być kochana przez nikogo. To wszystko komplikuje, bo sama nie umiem się zaangażować na długo, jeśli druga strona też coś do mnie czuje. Mogę latami wzdychać do kogoś, kogo nigdy nie będę miała i nawet mi z tym dobrze.

15.

Wszystko się zmieniło.

Ćpam zolpidem regularnie, zazwyczaj wtedy, kiedy wiem, że muszę wcześnie wstać następnego dnia i wiem, że inaczej nie zasnę. Na początku robiłam trip reporty za każdym razem, teraz ograniczam się do rozmów na skypie. Pojawił się w moim życiu ktoś, kto chce tego słuchać i zawsze jest przy mnie. Ale o tym później. 

Zolpidem raz działa lepiej, raz gorzej. Nie mam już halucynacji słuchowych, jedynie wizualne. Na początku bywało też tak, że zdawało mi się, że nie jestem sobą. Podobno "byłam muzyką i robakiem", ciekawe doświadczenia. Nie miksuję już zolpidemu z alkoholem.

C. poznałam w lutym. Zaczęliśmy rozmawiać przez internet, na początku kilka godzin dziennie spędzonych na pisaniu ze sobą, później zaczęliśmy gadać przez skype'a i tak było przez jakiś czas. Ale potem przestaliśmy się w ogóle rozłączać, jesteśmy ze sobą cały czas. Spotkaliśmy się raz, trzy tygodnie temu. C. mieszka w Niemczech, przyjechał do mnie na weekend i spędziliśmy ze sobą trzy dni, których nigdy nie zapomnę. Planujemy spędzić ze sobą jak najwięcej czasu w wakacje, które będą dla mnie trwały cztery miesiące, możliwe, że pojadę na długi czas do niego.

C. mnie kocha. Ja jego nie. Tak mi się przynajmniej wydaje. A jeśli go kocham, to zależy mi tylko i wyłącznie na jego psychice. Nie lecę na facetów i nigdy się nie przemogę. Ale on to szanuje, co mnie dziwi. Wychodzi na to, że on naprawdę mnie kocha, taką, jaką jestem. A zna mnie lepiej niż ktokolwiek. Nigdy się przed nikim nie otworzyłam do tego stopnia. Jest mi trudno porównać to z czymkolwiek, czego zaznałam w życiu. Obydwoje jesteśmy totalnie pojebani, dzielimy się nawzajem krwią, przeżyciami, bólem. Jedyny problem to dystans i... moja orientacja. Ale nic na to nie poradzę, naprawdę nie potrafiłabym się przemóc.

Jeśli jednak on będzie to szanował, byłabym w stanie z nim być. W sumie chyba już ze sobą jesteśmy. Nie wiem, jak to jest możliwe, bo zawsze wiązałam miłość z przeżyciami również fizycznymi, które u nas ograniczają się do pocałunków i rozpierdalania sobie nawzajem skóry. Ale obydwoje to uwielbiamy, wygląda na to, że jestem w najbardziej pojebanym związku, w jakim mogłabym być. Niczego nie żałuję, wręcz przeciwnie, nie mogę doczekać się momentu, gdy znów zobaczę go na żywo, naćpamy się i powbijamy w siebie igły.

Muszę tylko napisać maturę.

poniedziałek, 31 grudnia 2012

14.

Koncert był niesamowity, nie mam słów, by powiedzieć, jak się czułam. Setlista była świetna, złapałam kostkę i udało mi się pogadać ze wszystkimi muzykami (Jonas miał mnie co prawda głęboko w dupie, ale mimo wszystko samo znalezienie się tak blisko niego sprawiło, że zapomniałam, jak się nazywam).

Przedwczoraj wzięłam zolpidem. Pamiętam, że miałam jakieś haluny, ale urwał mi się film. Próbowałam sobie coś odtworzyć, czytając moje rozmowy ze znajomymi, ale nic to nie dało. W każdym razie faza mi się bardzo podobała, a potem zasnęłam cudownym, głębokim snem. Coś takiego było mi bardzo potrzebne. Straciłam pamięć pewnie przez to, że byłam już nieco wstawiona, gdy łykałam tabletki, zobaczymy, jak zareaguję na trzeźwo.

Dziś idę się ostro nawalić do kumpeli, mam nadzieję, że to jakoś przeżyję. W końcu trzeba opić ten rok - chyba najważniejszy w moim życiu: T, dragi, zakończenie terapii...

sobota, 10 listopada 2012

13.

Muszę przetrwać jeszcze tylko tydzień. A potem znowu przeżyję chwile, dla których warto żyć. Wiem, że to banał, ale naprawdę - na koncertach Katatonii czuję, że żyję, że opłaca się męczyć, żeby doświadczyć tak niesamowitego przeżycia, jakim jest "obecność" tekstów Jonasa Renkse i ludzi, którzy rozumieją, co to znaczy czuć. 

Nie piję dwa tygodnie, nie ćpam jeszcze dłużej. W sumie jestem z siebie w jakimś stopniu dumna. Problem w tym, że na trzeźwo nie mogę spać. Na próbne matury z matmy i polskiego przyszłam po bezsennej nocy, co się odbije pewnie na moich wynikach, ale mało mnie to obchodzi.

Popadam w skrajności - albo mam coś w dupie, albo wręcz odwrotnie. Nie mogę być normalna przez chociaż parę dni?

Sun of the Sleepless - Tausend kalte Winter